niedziela, 24 października 2010

reklama, reklama

i nie jest to pranie mózgu z rana :)

Chciałam polecić książkę pewnej mej forumowej koleżanki, która nazywa się Ania Staszewska a jej książka, świeżo wydana, nosi tytuł "Każdy by się chciał powiesić".
Niestety książki jeszcze nie czytałam, bo naprawdę jest ona gorąca jak świeża bułeczka i zakupię ją będąc w Polsce. Żeby jednak nie było, że reklamuję kota w worku. Bo nie. Bo autorkę znam z jej opowiadań pisanych na pewnym forum. Opowiadania były świetne, pełne humoru i genialnego dystansu autorki do samej siebie, błyskotliwych dialogów przyprawiających o ból mięśni brzucha.
A tak Ania, w swojej nowej książce, pisze o rosole:

"Mam znajomą, której dziecko chodzi razem z moim synem do szkoły. Jakoś tak się dziwnie składa, że codziennie wracając ze szkoły, ze swoim synkiem, zagląda do mnie i już od progu krzyczy:
- Cześć! To ja, Kasia. Wpadłam tylko na chwilę. Mogę zostawić Krzysia? Lecę tylko na ryneczek, po zakupy.
Ja oczywiście się zgadzam, bo i co mam jej powiedzieć? Wiadomo przecież, jaki jest rytuał. Jak dziecko po sześciu czy siedmiu godzinach wraca ze szkoły, to jeszcze z tornistrem na plecach, krzyczy „jeść”. Ja o tym wiem i, umówmy się, no każdy powinien o tym wiedzieć. Ale nie Kasia. Skądże? Przecież jej Ksysio, to niejadek straszny, on to tylko chipsy by jadł i nic więcej. Ta, jasne!
- Cześć! To ja, Kasia. Wpadłam tylko na chwilę. Mogę zostawić Krzysia? Lecę tylko na ryneczek, po zakupy.
- Tak, oczywiście – zanim odpowiedziałam, już jej nie było.
Tylko, że dzisiaj był problem, bo ja przed chwilą wróciłam i nie zdążyłam ugotować obiadu, miałam wczorajszy rosołek, który miałam w planach podgrzać. Zupki było mało, miała wystarczyć dla małego.
Ale wiadomo trzeba nakarmić niejadka Krzysia, tylko czym? Nałożyłam makaron na dwa talerze i patrzyłam na rosół myśląc, jak go podzielić. No, nie da się. Wzięłam kostkę rosołową, której nigdy, przenigdy nie używam i nawet nie wiem, skąd miałam ją w domu. Rozpuściłam kostkę w szklance z wodą i wlałam do talerza Krzysia, ładnie przybierając marchewką z rosołku. Chłopcy usiedli dyskutując żwawo.
Nagle usłyszałam maleńki fragmencik:
- Ale wy tu, słone zupy macie. (Krzyś)
- Nie, coś ty? Pyszne, wcale nie słone – tłumaczyło z lekka oburzone, moje dziecko.
- Co ty gadasz? Ja nie mogę, to jest za słone.
- Jedz, nie można marnować jedzenia.
- Nie, bo mi się pić chce.
O, cholera! Złapałam opakowanie po kostce rosołowej i czytam. A tam jak wół „Kostkę rozpuścić w pół litra gorącej wody”. No, tak a ja dzieciakowi rozpuściłam w połowie szklanki! Poszłam szybko do dzieci i pytam:
- Zjedliście?
- Tak mamusiu. Ale wiesz, Ksysio mówi, że za słona i zostawił. Ale on się nie zna, bo jego mama wcale nie gotuje.
- Tak, Krzysiu? Za słona? – zapytałam.
- Tak, słona jak… sól. I ja nie mogę.
Złapałam talerze i wyniosłam do kuchni, żeby nie daj Boże Kasia po powrocie nie chciała dokończyć, albo spróbować, czemu Ksysio zostawił. Niepotrzebnie się martwiłam, bo jak tylko pojawiła się w kuchni, Ksysio krzyknął:
- Mamo, już mi nie każ więcej tu jeść, bo oni mają strasznie słone zupy!
Mina Kasienki bezcenna!"


A tak wygląda książka:

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

no normalnie ze Star żeście sie zmówiły;)

Anonimowy pisze...

to ja Tuv;)

Beata pisze...

taa, a zupa była za słona...książka z tytułem ciekawym, ciekawym...:)

akular pisze...

Chętnie bym przeczytała;-) Już u Star się o niej naczytałam;-)))
Pozrdawiam ciepło;-)

Anonimowy pisze...

Wpadłam i zachwycona jestem- i stylem pisania i przemyśleniami -a zdjęcia powalają na kolana. Zazdroszczę obcowania z takim duchem przyrody..
zrodzonaz