sobota, 31 października 2009

cd...

so close no matter how far

na dziś tyle.

piątek, 30 października 2009

Hiena cmentarna

To ja.
Jestem dzieckiem "wychowanym na cmentarzu". Moi rodzice lat temu około trzydziestu wybudowali kwiaciarnię, tuż przy bramie głównej cmentarza w moim mieście. Ustrój wiadomo jaki był, więc i łatwo im nie było. Nie o tym jednak.

Na przeciwko "mojego" cmentarza jest park, który kiedyś za Niemca też był cmentarzem ale niewiele z niego pozostało, poza wielkim głazem, na którym literek już prawie nie można odczytać. I ja na ten głaz nosiłam kocyk, siadałam, układałam na nim kwiatki, opierając się o niego oglądałam niebo lub liczyłam polonezy przejeżdżające po drodze dzielącej park od cmentarza a mnie od kwiaciarni, w której była mama. Oczywiście liczenie polonezów było na wróżbę :)
Nie pamiętam mojego kocyka, który czekał na mnie w kwiaciarni, abym mogła spędzać czas na nim czekając na koniec maminej pracy, pamiętam za to klocki. Takie duże pudło, z dużmi plastikowymi, dmuchanymi klockami, romby były żółte. Można z nich było figury greometryczne układać albo kwiatki.
Pamiętam, że grabarze (obok dom pogrzebowy jest) czasem siadali ze mną na trawie i pomagali wymyślać nowe wzory. Pamiętam jednego grabarza, strasznego. Po latach okazał się faktycznie straszny, a po jego śmierci wiele osób przyszło na pogrzeb sprawdzić czy go napewno zakopano. Pamiętam śpiew płaczek i " dobry Jezu....", pamiętam zapach krzewów rosnących tuż przy kwiaciarni i tulipany, żonkile. Teraz już nie ma tego placyku obok, okolonego płotkiem z rurek. Teraz jeste konkurencyjna kwiaciarnia.

Pamiętam moją mamę ślęczącą z pędzelkiem w dłoni "malującą" szarfy, i pamiętam panią, która pociągiem nocnym z Częstochowy przyjeżdżała z dostawą kwiatów i piła u nas o 5 rano herbatę, bo zmarzła w pociągu na kość. Pamiętam też mojego tatę robiącego wiązanki z trzech goździków.

Pamiętam jeden z najpiękniejszych cmentarzy, który dano mi odwiedzać, razem z dziadkami, między innymi w dniu Wszystkich Świętych. Moi rodzice u nas w mieście w tych dniach pracowali sprzedając chryzantemy a ja trzymając za rękę raz dziadka raz babcię spacerowałam w morzu szeleszczących i pachnących liści. Spacer od grobu do grobu. Nie zawsze dziadek z nami był, bo pracował w systemie zmianowym i czasem bywało tak, że dołączał do nas dopiero na cmentarzu albo dopiero na kolacji. Gdy jechałyśmy z babcią same, to zawsze tramwajem z przesiadkami wśród naftalinowego tłumu. Potem przeciskałyśmy się do sprzedawców chryzantem i długo wybierałyśmy najładniejsze okazy, doprawadzając handlarzy do szału. Uzbrojone w donice szłyśmy z "urywającymi" się rękoma do pradziadków. Gdy natomiast dziadek był "wolny", to jako jedyny kierowca w naszej trójce, zawoził nas na akcje "znicz". Dojeżdżaliśmy gdzieś w sąsiedztwo cmentarza, nawet nie pod właściwą bramę bo niektórzy to miejsca chyba w nocy pilnowali, i ruszaliśmy marszem do grobów.
Dziadek też przemycał opowieści o zmarłych, których odwiedzaliśmy.
Spotykaliśmy przy grobie pradziadków babcine rodzeństwo, ich dzieci i wnuki. Potem ruszaliśmy do kolejnych grobów idąc już razem. Jak już wszyscy zmarzli a ja przypaliłam swój piękny, sztuczny, żółty kożuszek, gdy wszystkie chryzantemy były rozstawione a znicze zapalone to wracaliśmy do pradziadków zrobić śmieszną rzecz. Mianowicie schować duży znicz do szafki. Był on zawsze zapalany tylko na czas naszej wizyty na cmentarzu. Pomniejsze oczywiście zostawały zapalone ale ten duży i piękny to był jakby znakiem dla spóźnialskich, że my już byliśmy i poszliśmy do ....
Potem jechaliśmy często do babcinego brata, gdzie była prawdziwa ciocia, taka ciocia rumiana z kokiem z siwych włosów i z przerwą między zębami. U nich w domu pachniało trochę stęchlizną, naftaliną, krochmalem i boczkiem smażonym, tak domowo. Na rozgrzewkę po tym cmentarnym dniu, ciocia podawała pierogi i bigos, wujek polewał jakieś procenty a na segmencie stały ciasta i ciasteczka.
To jest jedno ze wspomnień pierwszolistopadowych. Te spacery z dziadkami powtarzały się przez kilka lat. Później przyszedł czas na tworzenie nowych wspomnień, ale o tym jutro lub pojutrze.


Nie mam niestety zdjęc z tych spotkań, ani siebie w żółtym kożuszku. Nie mam cioci rumianej...
Mam te dwa, na jednym moi piękni dziadkowie, na drugim również oni z moją malutką mamą.

Ten post pisany był w biegu w nagłym porywie serca :)






updejt

wygrzebałam jeszcze kilka fotek, a dokładnie oskubałam maminą galerię na nk.

Tu moja mamonka z ze swoją mamonką. Elegantki dwie, z tymże ta moje mamonka to bardziej łobuziara. Babcia pracowniczka Mody Polskiej modna być musiała :)



Tutaj również mamonek mój z piękną ciocią Hanią, z babcią swoją i mamą oraz z kuzynem.


Piękna Stasia :)


updejt taki wspomnieniowy :) z czasów kiedy mnie jeszcze nie było.

niedziela, 4 października 2009

zajęcia :)

To są moje "ostatniokilkutygodniowe" zajęcia.



Kwiatki w oknie to wystawa w mojej pracy i tak zwany festiwal gerbery, który został zorganizowany w związku ze świętem w moim mieście. Święto to odbywa się co roku we wrześniu. W tym roku już dziesiąty raz. w dosłownym tłumaczeniu można rzec, iż jest to Noc Świateł - Ljósanótt.

Na stronie Ljosanottu można poczytać w orginale :) http://www.ljosanott.is/Um-ljosanott/
Wujek google umie to przetłumaczyć :)
Zdjęcia tegoroczne są tu, klikać trzeba w NÆSTA MYND: http://www.ljosanott.is/Myndir/
Mały apdejt- zdjęcia są raczej nie z tego roku, bo w tym roku pogoda była deszczowa, na jednym zdjęciu też widać witrynę "mojej" kwiaciarni, i to nie jest tegoroczna wystawa :(.

Wypytywałam Islandczyków o co chodzi z tą Nocą Świateł, skąd się wzięła i po co? Dokładnie nikt nie umie wytłumaczyć, każdy też ma odrobinę co innego do powiedzenia na ten temat. Generalnie to chyba założenie było takie, by zrobić coś co rozrusza ekonomicznie i kulturalnie miasto. Ktoś wpadł na pomysł by podświetlić skalną ściane, która znajduje się w porcie. Pewnie stąd wzięła się nazwa. Wrzesień doskonale sprzyja doświetlaniu, ponieważ właśnie we wrześniu nie występują już jasne noce.
Od dziesięcu lat odbywa się więc ta impreza. W każdym możliwym miejscu miejscowi artyści (jest ich zaskakująco wielu) organizują wystawy, galerie i pokazy. Szanowni mieszkańcy przechadzają się po głównej ulicy i zaglądają to tu to tam, wszędzie popijając kawę, która stoi w termosach.
Na tych kilka dni moje miasteczko zmienia się w tętniące życiem centrum handlowo-kulturowe. Do okolicznych wiosek zjeżdżają sie wozy kempingowe z całego kraju, na placach rozstawiają się budki z jedzeniem, z kawą, z jarmarcznymi pierścionkami również. W pobliżu portu odbywają się koncerty. W tym roku wystąpiła nawet wielka islandzka gwiazda - Páll Óskar, odśpiewując całe trzy piosenki.
Tu można podziwiać Palla:
http://www.youtube.com/watch?v=30jW4aSdjiA&hl=pl


U mnie w pracy postawiono mi za zadanie wymyślić coś co przyciągnie uwagę i zaskoczy. NIe wiem na ile niezwykle wyszło, ale powiesiłam w oknie, z pomocą NieWikinga, 146 szklanych fiolek, sprowadzanych z Anglii (bo tu nie ma), a w te fiolki włożyłam kwiaty prosto od ogrodnika. W kwiaciarni był ustawiony stół i na nim również znajdowały się gerbery, każda gerbera miała identifikator, czyli info o tym jak się nazywa. Klienci wybierali najładniejszą a my potem wylosowaliśmy szczęśliwca, który otrzymał bukiet z wygranego gatunku.

Ściany zostały zajęte przez obrazy pewnej miejscowej malarki. Możecie obejrzeć jej sztukę tu:
http://gullyh.myphotoalbum.com/view_album.php?set_albumName=album01


Na koniec Nocy Swiateł były oczywiście fajerwerki :)


To już nasze trzecie Ljosanott, czas sobie żarty robi i lata na dopalaczu.








Moje własnoręcznie ufilcowane butki :)
Dzięki NieWikingowi nie poszły w kosz. Zgodnie z zaleceniem na rosyjskiej stronie, wzięłam zapas rozmiarowy. Wełna filcując się kurczy, więc jakiś margines mieć trzeba. Niestety jestem rocznikiem, który nie załapał się na lekcje rosyjskiego i improwizowałam posługując się instruktażowymi zdjęciami. Efekt był taki, że butki nadawały się na trolla giganta ale NW je uratowal i filcował zarówno na sucho i jak i na mokro, nadał im kształt kaputków a nie kajaków. Więc własnoręcznie było tak naprawdę "współnoręcznie".






Tu jest NieWikingowe pierwsze w życiu dekupażowanie :)





Brownie z twarożkiem i grzybobranie :)











Fragment pierwszego ficlowanego szalika (w sumie to taka stójka wyszła :D ) dla mojej mamy.
Dalej produkcja kolczykowa.





Rudy Wiking

Rude przyłapane na lenieniu się. To jest to co Rude lubi najbardziej poza poniszczaniem innych futrzanych Pyszczów :) Na lenieniu nie trzeba go wcale przyłapywać bo leni się namiętnie i często.
Rude leży na własnościowym, osobiście usyfionym fotelu. Fotel ten NieWiking zakupił zanim jeszcze Rude do nas przyszło ale wiadomo było,że przyjdzie. Sierściuch się sierści co ładnie widać.




a 40 km ode mnie jest tak:

Wczoraj pojechaliśmy do Reykjaviku, polataliśmy po mieście ciesząc się "metropolią". Pobiegaliśmy po sklepach plastycznych całych dwóch. Zakupiliśmy wełnę i pyszne ciasteczka maślane w nowo okrytym ale starym sklepie. Nie zrobiłam zdjęć sklepu, a trzeba było. Składa się on z trzech pomieszczeń w tym jedno jest w piwnicy i trzeba tam zejść po wąziutkich, krętych schodach, na których z łatwością można pozbawić się siekaczy. Na górze w jednej izdebce można zanaleźć słoiki i słoiczki z marmoladami, dżemami, talerzyki do tychże, łyżeczki, ciasteczka, pierniczki, herbaty... W następnej izdebce, która jest w kształcie trójkąta ostrokątnego od pogłogi do sufitu ustawione są kubki i kubeczki, dzbanki i dzbanuszki. Uroda tej ceramiki nie zachwyciła nas ale klimat sklepiku super. sciany wyłożóne takimi skandynawskimi panelami, w starym stylu bo i dom stary. Podłoga drewniana mocno przetarta. Wszędzie wisiało coś kociego: a to ściereczka z konturem kocim, a to szmatka, a to magnesowy notes na lodówkę, podkładka pod talerz.... Jednak dopiero pomieszczenie na dole zachwyciło nas oboje. Na dole były same przydasie. Przydasie do pieczenia pasztetu (nie piekę nigdy), przydasie do robienia suszi (zakupione), prawdziwe woki, prawdziwe stalowe patelnie, mieszaki, drapaki, skrobaki, trzepaki... formy, foremki, wykrojniki do ciastek, specjalne do ciastek nadziewanych, nadziewaki, ozdabiaki. Wyniosłam się stamtąd siłą.

W stolicy obejrzeliśmy niechcący pochód związany z pomocą lecznia raka u młodych ludzi.

Po stolicy pojechaliśmy w góry gdzie temperatura spadła do minus pięciu stopni i wyglądało to tak: